Wierzyliśmy jak nikt
22 września 2025
To nie jest recenzja, ale moje przemyślenia po lekturze. Tekst zawiera spojlery.
„Wierzyliśmy jak nikt” Rebecci Makkai to bardzo piękna powieść o utracie tych, których kochamy. Rozgrywa się w Chicago w późnych latach 80. oraz w Paryżu w roku 2015. Każdy z bohaterów – Yale, Fiona, Nora – utracili kogoś, kogo kochali.
Powieść zaczyna się od pogrzebu i nieformalnej stypy po Nico, bracie Fiony, przyjacielu Yale’a. To wielki nieobecny tej opowieści, przewija się wciąż we wspomnieniach bohaterów, którzy trochę nawet fetyszyzują pamiątki po nim, np. buty, które Yale nosi w ważnych chwilach, bo uważa, że przynoszą mu szczęście.
Nora, dobiegająca kresu życia donatorka, która przekazuje kolekcję nieznanych obrazów przedwojennych paryskich malarzy galerii uniwersyteckiej, w której pracuje Yale, wciąż żyje wspomnieniem swojej miłości, Ranko Novaka, malarza, który popełnił samobójstwo po przeżyciach okopów I WŚ. Warunkiem przekazania obrazów jest, by dzieła Novaka, obiektywnie ograniczonej jakości i wartości, zajęły w galerii eksponowane miejsce.
Fiona traci brata, a po nim AIDS zabiera po kolei wielu jej przyjaciół, którzy byli częścią gejowskiego światka Chicago. Ostatnia utrata, Yale’a, zbiega się w czasie narodzinami jej córki, Claire. To, że nie mogła być przy nim, kiedy odchodził, zostawia ogromną zadrę w jej duszy, która doprowadza do utraty Claire, która ucieka od matki, nie mogąc znieść życia w cieniu wciąż przywoływanych wspomnień o Nicu, Yale’u i innych.
Najwięcej jednak traci Yale. Zdradzony przez swojego chłopaka, Charliego, unika zarażenia wirusem HIV, którego Charlie łapie w wyniku swoich romansów, by ostatecznie zarazić się od kogoś innego. Yale traci nie tylko miłość, ale także pracę, zdrowie, a przede wszystkim, jak mi się wydaje, zaufanie do ludzi.
Yale to postać, którą najtrudniej mi zrozumieć. Wydaje się, że on nie umie żyć sam dla siebie, że jego życie jest pełne jedynie wtedy, kiedy może być z kimś, komu może zaufać. Zaufanie Charliemu doprowadziło do złamanego serca, zaufanie Romanowi do choroby – a bez tych związków Yale jakby nie istniał. Unikał ludzi, chował się przed światem. Yale, wydaje mi się, szukał dobra w ludziach. Ostatecznie jako jedyny potrafił zrozumieć kilkudziesięcioletnią miłość Nory do Novaka, i to dzięki niemu pośmiertnie spełniono jej życzenie, by jego sztuka stała się szerzej znana.
W ten sposób Nora znajduje ukojenie, może pośmiertnie, ale jako czytelnicy jesteśmy tego świadkami. Fiona również finalnie umie zamknąć przeszłość, dostaje i wykorzystuje szansę, by spróbować nawiązać nową relację ze swoją córką. A Yale? Co z nim?
Zastanawia mnie, czemu, raz o włos uniknąwszy zarażenia, zachowywał się nieodpowiedzialnie i nie zabezpieczał się przed wirusem. Być może jest to jakaś naiwność, fałszywe założenia co do monogamii partnerów, być może ogromna potrzeba zaufania. A być może – chociaż trudno chyba udowodnić taką tezę – Yale ma nieuświadomione życzenie śmierci. Jak wspomniałem, jego życie wydaje się puste, stracił i wciąż traci przyjaciół, partnera, pracę, w którą się angażował… Możliwe, że nie mając czym wypełnić dni, używa alkoholu na spotkaniach z Romanem, by zagłuszyć zdrowy rozsądek i popełnić skomplikowane, długie i bolesne samobójstwo? Powieść nie daje jednoznacznej odpowiedzi.
I jeszcze dwa cytaty.
Gałęzie, hydranty i pokrywy studzienek kanalizacyjnych, przy których obaj przystawali, by je sfotografować, stawały się piękniejsze dzięki temu, że je dostrzegali. I pozostawały już takie, piękniejsze, kiedy odchodzili.
I czy przyjaźń tak bardzo różni się od miłości? Wykreśl z niej potencjalny seks, a będzie w niej chodzić dokładnie o to samo, o bycie tu i teraz. O to, że istnieje się w czymś życiu. Że robi mu się miejsce w swoim.