← początek

Poniewczasie

17 października 2025

To nie jest recenzja, ale moje przemyślenia po lekturze. Tekst zawiera spojlery.

Zdecydowanie lubię prozę Wita Szostaka. Jego książki trafiają do mnie, rezonują we mnie. Dobrze się z nimi dogaduję.

Przeczytałem „Poniewczasie”. Kolejna w dorobku Szostaka powieść-niepowieść, na swój sposób eksperyment, zabawa formą. Oto Wit Szostak pisze dziennik. Nie opisuje, co jadł na śniadanie ani jaka jest pogoda, ale spisuje swoje przemyślenia. Przelewa na papier to, co kłębi mu się w głowie. Jedną z tych kłębiących się rzeczy jest bohater, powiedzmy, literacki: Marcin Strzępa. Bohater także pisze dziennik, bardziej przyziemny, bardziej „normalny” – to jego myśli wokół tego, co się wydarzyło w jego życiu. Raport z wydarzeń wraz z jego komentarzem.

Tak więc Szostak pisze o tym, co myśli, Strzępa pisze o tym, co myśli o tym, co się wydarza w jego życiu, a do tego jeszcze Szostak pisze o życiu Strzępy jako narrator opowieści. Marcin z kolei, zgłębiając historię swojej rodziny, wymyśla – domyśla – dzieje swojego dziadka, stając się narratorem kolejnego piętra opowieści.

Warstw tutaj co niemiara.

A o czym myśli Szostak (a przynajmniej – jakie myśli spisuje)? O literaturze i o języku, o słowie i tego, co słowa robią z naszym myśleniem. Patrzy na siebie, przywołuje swoje dawne książki, rozliczą się trochę sam ze sobą. Czy można powiedzieć, że w pewien sposób opowiada o sobie? Tak. Tym bardziej że przecież Wit Szostak nie istnieje, to pseudonim artystyczny, a więc właściwie to także postać fikcyjna. W jakim stopniu zatem słuchamy autora, a w jakim postać podającą się za niego?

Może zakręcić się w głowie.

Kunszt Szostaka polega na tym, że ten pozorny miszmasz, warstwa na warstwie, pomieszanie płaszczyzn opowieści, czyta się bardzo dobrze. Pomimo że skaczemy pomiędzy tematami, to autor umiejętnie nam je dawkuje, zawiesza narrację w ciekawym miejscu, by odwiedzić na chwilę inną warstwę. Nie daje się nudzić, ale też nie stosuje taryfy ulgowej. Wierzy, że czytelnik da sobie radę na tej szalonej przejażdżce.

Testuje nas. Zresztą, nie tylko nas. Sam pisze, że testuje granice powieści. Czy „Poniewczasie” jest powieścią? Szostak dotarł do punktu, w którym odpowiedź „tak” lub „nie” nie ma sensu. Książka ma fabułę – mimo wszystko – i ma bohaterów, ale nie używa ich na sposób właściwy powieściom.

Opowieść o Marcinie Strzępie się zmienia, niby to on sam o sobie opowiada, ale plącze się w zeznaniach. Czy chodzi o to, że to opowieść niegotowa, raport z pisania, pokazanie, jak opowieść powstaje? Także marcinowe rozważania o jego dziadku, też ubrane w suknię prozy, są bardzo płynne, zmieniają się, kształtują jednego dnia tak, drugiego inaczej – a przecież od powieści oczekujemy niezmienności, raz napisana rzecz jest „prawdą”. Jednak nie tu. Znowu – czy to powieść, czy nie?

Diarystyczne fragmenty mocno ze mną rezonują. Początkowe rozterki są mi bliskie. Dziennik w mojej (i autora) głowie jest ciekawszy i głębszy, niż to, co wychodzi spod pióra. W książce jest to niewielka wzmianka, zdanie rzucone mimochodem, ale trafiła dokładnie tam, gdzie powinna. Kiedy spisuję codziennie swoje myśli, opisuję dzień, słowa wydają się nijakie. W mojej wyobraźni są o wiele lepsze. I moje życie jest w niej o wiele ciekawsze, przemyślenia głębsze, obserwacje bardziej wnikliwe…

Książka – znów powstrzymałem się, by nie napisać „powieść” – Szostaka nie zawodzi, chociaż czasem (często? cały czas?) zwodzi. Dałem jej się wodzić za nos, podjąłem grę z autorem. I nie żałuję.

Na koniec jeszcze garść cytatów.

Dziennik to niezgoda, to powstrzymywanie uchodzenia, wydzieranie cennych kropel przeciekaniu chwil. Może cennych jedynie dlatego, że wydartych przeciekaniu? Może sam gest niezgody na przeciekanie zmienia szare, brudne krople w wino?

Z początku od dziennika nie oczekuje się wiele. Dziennik to zobowiązanie do samego pisania, nic więcej. Będę pisał dziennik to tyle, co: będę pisał. Nieważne co, nieważne jak, ale będę i wytrwam. Akt desperacji: uczynię swoje życie ważnym tylko dlatego, że przylgnę do niego dziennikiem. Dziennik jak wieczorny oddech, rytm i szyfr życia, nieistotnego, lecz mimo to pochwyconego w słowa.

Czy zresztą nie tak właśnie postępujemy z cudzymi zdaniami? Stają się iskrami, które zapalają nasze myślenie. I być może rozpalają je z innych powodów, niż rozpalały swoich autorów.

Niedbale urządzam swój niepokój. Przypadkowe meble, przytrzaśnięty szafami kurz.

A może dziennik chce mnie czegoś nauczyć? Uważności, regularności. Zacząłem pisać z cichym przekonaniem, że wypełnię strony swoją iskrzącą się inteligencją; że będę błyszczał. Szarzeję, dziennik mnie obnaża i pustoszy. Nie mam nic do powiedzenia.

Przeglądam moje zapiski i widzę same zarzucone szanse. Zarzucone szanse, zarzucone wędki, zarzucam, nic nie łowie, zapominam, porzucam.

Pod koniec podstawówki też bardzo chciałem fotografować i ciocia wprowadziła mnie w podstawy. Z tamtych czasów pamiętam jej cykle górskie, tatrzańskie głazy, rzędy buków w Bieszczadach. Podobały mi się, chociaż to były obce obrazy. Ja inaczej zapamiętywałem nasze wędrówki, fotografie cioci opowiadały inną historię.

Jak się kradnie czas? Słowami, bo innych mocy nie ma.